Pamiętam ten dzień jak dziś. Kupiłam w popularnej sieciówce T-shirt. Biały, z jakimś ironicznym napisem, którego już nawet nie pomnę. Kosztował grosze, może ze trzy dyszki. Założyłam go raz. Po pierwszym praniu napis zaczął przypominać impresjonistyczny obraz po przejściu tsunami, a sam T-shirt skręcił się w taki sposób, że szew boczny wylądował centralnie na moim brzuchu. Wyglądał, jakby próbował uciec z mojego ciała. Miał trwałość mokrej chusteczki higienicznej i podobną wartość. Wtedy coś we mnie pękło. To nie była zwykła irytacja. To była egzystencjalna złość na cały system, który wmawia nam, że kupowanie badziewia w hurtowych ilościach jest fajne. To był początek mojej rewolucji. Rewolucji, która zaprowadziła mnie prosto w ramiona rzeczy z drugiej ręki.
Szafa pełna ubrań, a ja nie mam co na siebie włożyć?
Masz przed sobą szafę, która ledwo się domyka. Upychasz w niej ciuchy kolanem, modląc się, żeby zawiasy wytrzymały. Mimo wszystko, gdy rano stajesz przed nią w samym ręczniku, ogarnia Cię pustka. Nic do siebie nie pasuje. Spodnie kupione na fali chwilowego trendu, sukienka z imprezy sprzed trzech lat, bluzka z dziwną falbaną, która miała być hitem, a okazała się stylistycznym samobójstwem. To tekstylny cmentarz niespełnionych obietnic.
Jesteś ofiarą, tak jak ja kiedyś byłam, marketingu szybkiej mody. Branży, która co tydzień produkuje nowe kolekcje, wmawiając Ci, że Twoje ubrania sprzed miesiąca są już totalnie passé. Skutek? Kupujemy więcej, nosimy krócej. Statystyki są bezlitosne. Według raportu Ellen MacArthur Foundation, przeciętny konsument kupuje dziś o 60% więcej ubrań niż 15 lat temu, jednak każdą rzecz nosi o połowę krócej. Co więcej, globalnie mniej niż 1% materiałów użytych do produkcji nowych ubrań jest poddawanych recyklingowi i przetwarzanych na nową odzież. Reszta? Ląduje na wysypiskach śmieci albo w spalarniach. Twoja szafa, moja szafa – jesteśmy częścią problemu. Ja postanowiłam z części problemu stać się częścią rozwiązania.
Finansowa epifania – mój portfel zaczął oddychać z ulgą
Zacznijmy od argumentu, który przemawia do każdego, nawet największego sceptyka – pieniędzy. Kiedyś mój budżet na ubrania przypominał sito. Co miesiąc jakaś suma przepływała na konto sklepów odzieżowych, a w zamian dostawałam rzeczy, których jakość często pozostawiała wiele do życzenia. Zmiana podejścia i rozpoczęcie zakupów z drugiej ręki było jak znalezienie ukrytego kodu na nielimitowane środki w grze zwanej życiem.
Weźmy prosty przykład. Chcesz kupić wełniany płaszcz. W sieciówce zapłacisz za niego kilkaset złotych. Będzie w nim może 20% wełny, reszta to poliester i akryl – czyli plastik, który nie grzeje, za to świetnie się elektryzuje. W second handach za ułamek ceny, często za 50-100 złotych, można znaleźć płaszcz ze 100% wełny lub kaszmiru, od luksusowych marek, o których w regularnej cenie mogłabym tylko pomarzyć. Kilka lat temu upolowałam w ten sposób granatowy płaszcz Burberry za 80 złotych. Tak, dobrze czytasz. Jest w idealnym stanie i posłuży mi pewnie do końca życia, a jego odpowiednik w sklepie kosztuje tyle, co używany samochód.
To samo dotyczy wszystkiego innego – jedwabnych koszul, skórzanych butów, kaszmirowych swetrów. Warto kupować rzeczy z drugiej ręki, ponieważ płacisz za jakość materiału i wykonania, a nie za marketing, czynsz w galerii handlowej i metkę z najnowszej kolekcji. Twój portfel Ci podziękuje, a Ty zaczniesz budować garderobę z naturalnych materiałów, która przetrwa lata, a nie jedno pranie. To prosta matematyka. Mniej wydajesz na ubrania, więcej zostaje Ci na… cóż, na wszystko inne. Chojeżby na podróże, w które zabierzesz swoje stylowe, używane ciuchy.
Planeta też ma dość – czyli mój prywatny eko-aktywizm
Oczywiście, pieniądze to jedno. Drugą, równie ważną, a dla wielu nawet ważniejszą, motywacją jest ekologia. Przemysł modowy jest jednym z największych trucicieli naszej planety. Nie rzucam słów na wiatr, oto kilka faktów, które potrafią zmrozić krew w żyłach. Według Programu Narodów Zjednoczonych ds. Środowiska (UNEP), branża odzieżowa odpowiada za około 10% globalnej emisji gazów cieplarnianych – to więcej niż międzynarodowe loty i transport morski razem wzięte. Co więcej, jest drugim największym konsumentem wody i odpowiada za około 20% globalnego zanieczyszczenia czystej wody.
A teraz hit, który mnie osobiście powalił. Wyprodukowanie jednego bawełnianego T-shirtu, takiego jak wspomniany wcześniej bubel z sieciówki, pochłania około 2700 litrów wody. Tyle wody przeciętny człowiek wypija w ciągu 2,5 roku. Kiedy uświadomiłam sobie, że moje impulsywne zakupy mają tak gigantyczny wpływ na zasoby naturalne, poczułam się po prostu głupio.
Kupując z drugiej ręki, wypisujesz się z tego szalonego cyklu nadprodukcji i nadkonsumpcji. Dajesz istniejącym już przedmiotom drugie życie. Każde ubranie z drugiej ręki, które kupujesz, to jedno ubranie mniej, które musi zostać wyprodukowane. To tysiące zaoszczędzonych litrów wody, mniejszy ślad węglowy i mniejsza ilość odpadów lądujących na wysypisku. Moje zakupy w second handach to mój cichy, ale konsekwentny bunt. Nie muszę przykuwać się do drzewa, żeby poczuć, że robię coś dobrego dla planety. Wystarczy, że zamiast do galerii handlowej, pójdę do lokalnego ciucholandu.
Poszukiwania skarbu – koniec z mundurem z sieciówek
Przejdźmy do aspektu, który sprawia najwięcej frajdy – unikalności. Masz czasem wrażenie, że idąc ulicą, mijasz swoje klony? Wszyscy w tych samych sukienkach w modny wzór, w tych samych beżowych trenczach i tych samych białych trampkach. Szybka moda sprawiła, że ulice miast stały się jednym wielkim pokazem mundurków. Kupowanie ubrań z drugiej ręki to antidotum na tę stylistyczną nudę.
Każda wizyta w lumpeksie to przygoda. Nigdy nie wiesz, co znajdziesz. To rodzaj polowania, które dostarcza autentycznej satysfakcji. Możesz trafić na jedwabną apaszkę z lat 70., idealnie skrojoną skórzaną ramoneskę, która ma już swoją historię, albo kaszmirowy sweter w absurdalnie niskiej cenie. Szansa na spotkanie kogoś w takim samym ubraniu jest praktycznie zerowa. Budujesz swój niepowtarzalny styl, który jest odzwierciedleniem Twojej osobowości, a nie katalogu popularnego sklepu.
Ja w swojej szafie mam perełki, których nie kupiłabym nigdzie indziej. Mam oryginalną, dżinsową katanę Levi’s z lat 80., która jest nie do zdarcia. Mam wełnianą, męską marynarkę w kratę, która służy mi jako płaszcz oversize. Mam też kilka sukienek w stylu vintage, które wyglądają, jakby zostały wyjęte z planu filmowego. Te rzeczy mają duszę. W przeciwieństwie do masowo produkowanej odzieży, która jest jej pozbawiona. Dzięki second handom Twoja szafa może stać się zbiorem opowieści, a nie tylko stertą materiału.
Jakość, moja droga, jakość – czyli jak kiedyś robiono ubrania
Kiedy zaczniesz regularnie kupować w second handach, zauważysz pewną prawidłowość. Rzeczy sprzed 10, 20 czy 30 lat są często o niebo lepszej jakości niż współczesna produkcja. Kiedyś ubrania projektowano tak, żeby służyły latami. Dzisiaj projektuje się je tak, żebyś po kilku praniach poszedł kupić nowe. To celowa strategia zwana planowanym postarzaniem produktu.
Gdy bierzesz do ręki wełniany sweter vintage, czujesz jego ciężar i gęstość splotu. Porównaj go z akrylowym odpowiednikiem z sieciówki, który po jednym sezonie jest cały zmechacony. Dotknij bawełny w starej koszuli męskiej – jest gruba, mięsista. Nowe koszule często prześwitują już na wieszaku w sklepie. Szwy były solidniejsze, guziki przyszywane na wieki, a zamki błyskawiczne były metalowe i nie psuły się od samego patrzenia.
Kupowanie odzieży z drugiej ręki to swoista inwestycja w jakość. Skoro jakiś ciuch przetrwał w dobrym stanie kilkanaście czy kilkadziesiąt lat i nadal wygląda świetnie, istnieje spora szansa, że posłuży i Tobie przez długi czas. To kolejny powód, dla którego warto inwestować w przedmioty z drugiego obiegu. Płacisz mniej za coś, co jest więcej warte. Paradoks? Nie, to po prostu zdrowy rozsądek i ekonomia w najlepszym wydaniu.
Gdzie szukać, żeby znaleźć – praktyczny przewodnik dla początkujących
Dobrze, teoria Cię przekonała. Chcesz dać szansę zakupom z drugiej ręki, ale nie wiesz, od czego zacząć. Świat używanych przedmiotów może na początku przytłaczać. Oto mapa, która pomoże Ci się w nim odnaleźć.
Stacjonarne świątynie stylu – second handy i ciucholandy
Wizyta w stacjonarnym sklepie z używaną odzieżą to klasyka gatunku. Te sklepy mają swój specyficzny klimat. Często pachną trochę… historią (delikatne określenie na mieszankę detergentów i stęchlizny, ale da się przywyknąć!). Żeby polowanie było udane, warto pamiętać o kilku zasadach. Po pierwsze, wybierz odpowiedni dzień. Najlepiej iść w dniu dostawy, kiedy towar jest świeży i jest w czym wybierać. Wiele sklepów ogłasza terminy dostaw na swoich drzwiach lub w mediach społecznościowych. Po drugie, miej czas i cierpliwość. Przeglądanie wieszaków wymaga skupienia. Nie zrażaj się pierwszymi kilkoma rzędami. Prawdziwe perełki często ukryte są głębiej. Po trzecie, ubierz się wygodnie. Najlepiej w coś, co łatwo zdjąć (np. legginsy i T-shirt), bo przymierzalnie w lumpeksach bywają… minimalistyczne. Po czwarte, dotykaj materiałów i dokładnie oglądaj każdą rzecz pod światło w poszukiwaniu plam czy dziur. To klucz do znalezienia jakościowych ubrań.
Wirtualne łowy – Vinted, OLX i inne platformy online
Jeśli perspektywa grzebania w koszach z odzieżą Cię nie pociąga, internet przychodzi z pomocą. Platformy takie jak Vinted czy OLX zrewolucjonizowały kupowanie rzeczy używanych. Tutaj wszystko jest posortowane, opisane i sfotografowane. Możesz polować na konkretne marki, rozmiary czy rodzaje ubrań bez wychodzenia z domu. Kilka wskazówek do polowań online. Zawsze dokładnie czytaj opisy i sprawdzaj wymiary. Rozmiarówka bywa zwodnicza, zwłaszcza w przypadku marek vintage. Proś sprzedawcę o podanie wymiarów na płasko – szerokości pod pachami, długości rękawa, szerokości w pasie. Sprawdzaj opinie o sprzedającym. Dają one obraz jego rzetelności. Nie bój się negocjować ceny, wiele osób jest otwartych na propozycje. Aplikacje Vinted i OLX to fantastyczne narzędzia do znajdowania używanych ubrań znanych marek, często w stanie idealnym lub nawet z metkami, czyli nieużywane.
Jak przełamać pierwsze opory i na co uważać?
Wiele osób ma pewne obawy przed kupowaniem używanych rzeczy. Najczęstsza to higiena. „Ktoś to nosił przede mną!” – krzyczy głos w głowie. Spokojnie. Każdą zakupioną rzecz, bez wyjątku, należy od razu po przyniesieniu do domu wyprać. W przypadku delikatniejszych tkanin, takich jak wełna czy jedwab, można je oddać do pralni chemicznej lub wyprać ręcznie w odpowiednich środkach. Wysoka temperatura lub profesjonalne czyszczenie załatwia sprawę wszelkich potencjalnych „lokatorów”. Po praniu ubranie pachnie Twoim proszkiem i jest w pełni Twoje.
Inna obawa dotyczy ewentualnych wad. Plamy, dziury, zepsute zamki. Tutaj kluczowa jest uważność. Oglądaj każdą rzecz dokładnie przed zakupem. W sklepie stacjonarnym podejdź do okna, żeby zobaczyć ją w naturalnym świetle. W internecie proś o dodatkowe zdjęcia, jeśli masz wątpliwości. Czasem drobne wady da się łatwo naprawić – przyszyć guzik czy zaszyć małą dziurkę. To też część filozofii zero waste – naprawiaj, zamiast wyrzucać.
Moja podróż w świat rzeczy z drugiej ręki zaczęła się od jednego fatalnego T-shirtu, a przerodziła w świadomy styl życia. To nie jest tylko oszczędzanie pieniędzy czy dbanie o planetę, chociaż to potężne argumenty. To przede wszystkim świetna zabawa, sposób na wyrażenie siebie i budowanie szafy pełnej jakościowych, unikalnych ubrań, które mają charakter. To poczucie triumfu, gdy za cenę kawy na mieście kupujesz kaszmirowy sweter. To wolność od dyktatury trendów i wszechobecnej bylejakości.
Spróbuj. Idź do najbliższego second handu bez oczekiwań, po prostu się rozejrzyj. Wejdź na Vinted i poszukaj marki, którą lubisz. Może nic nie znajdziesz za pierwszym razem. A może trafisz na coś, co odmieni Twoje spojrzenie na zakupy na zawsze. Tak jak w moim przypadku.
