Pamiętam swój pierwszy raz z listą marzeń. To było jedno z owych natchnionych, zimowych popołudni, kiedy za oknem szaruga, a w głowie nagle pojawia się myśl: „Muszę coś zmienić w swoim życiu!”. Chwyciłam za najładniejszy notatnik, jaki miałam (ten w twardej oprawie, przeznaczony na wyjątkowe okazje, który leżał nietknięty od dwóch lat) i elegancki długopis. Usiadłam, wzięłam głęboki oddech i… kompletnie mnie zamurowało. W głowie huczało echo pytań: „Czego ja właściwie chcę? Czegoś wielkiego? Małego? Czy zjeść całe pudełko lodów bez wyrzutów sumienia to pełnoprawne marzenie?”. Po półgodzinnej batalii z własnymi myślami, na kartce widniały trzy pozycje: podróż dookoła świata, nauczyć się hiszpańskiego i napisać książkę. Zamknęłam notatnik z poczuciem, że właśnie wyznaczyłam sobie kurs na niesamowite życie. A potem notatnik wylądował na półce, gdzie przez następny rok zbierał kurz obok poradnika o tym, jak przestać odkładać wszystko na później. Ironia losu, prawda?
Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, gdzie popełniłam błąd i dlaczego moja pierwsza, ambitna lista marzeń okazała się totalnym niewypałem. Dziś, po latach tworzenia, modyfikowania i – co najważniejsze – odhaczania kolejnych punktów, chcę się z Tobą podzielić moimi doświadczeniami.
Po co komu właściwie kolejna lista do zrobienia?
Żyjemy w kulturze list. Listy zakupów, listy zadań w pracy, listy „do obejrzenia” na Netflixie. Czemu mielibyśmy dodawać do tego jeszcze jedną, w dodatku tak abstrakcyjną jak lista rzeczy do zrobienia przed śmiercią? Odpowiedź jest prostsza niż myślisz i nie ma w sobie nic z magicznego myślenia. Chodzi o klarowność. Codzienna bieganina sprawia, że łatwo zgubić z oczu to, co dla nas istotne. Funkcjonujemy na autopilocie, gasimy pożary, załatwiamy sprawy „na wczoraj”. A nasze marzenia? Czekają grzecznie na „lepszy moment”, który jakoś nigdy nie nadchodzi.
Zapisanie swoich pragnień na papierze to pierwszy, niezwykle ważny krok do ich urzeczywistnienia. Wyciągasz je z mglistej sfery „fajnie by było, kiedyś” i nadajesz im realny kształt. Nagle to nie jest już luźna myśl, tylko konkretny punkt do zrealizowania. Psychologia stoi za tym murem. Dr Gail Matthews, profesor psychologii na Dominican University of California, przeprowadziła badanie dotyczące wyznaczania celów. Wyniki były jednoznaczne: osoby, które zapisywały swoje cele, miały o 42% większe szanse na ich osiągnięcie niż osoby, które tylko o nich myślały. Spisanie pragnień to rodzaj umowy, jaką zawierasz sam ze sobą. Jest to świadome oświadczenie: „Hej, wszechświecie (i mój wewnętrzny leniu), to dla mnie ważne!”. To jak postawienie drogowskazu na rozdrożu życia. Bez niego kręcisz się w kółko, z nim – wiesz przynajmniej, w którą stronę chcesz iść. Nawet jeśli podróż będzie wyboista.
Moje pierwsze podejście – czyli katalog błędów nowicjusza
Jak już wspomniałam, moja pierwsza lista była, delikatnie mówiąc, mało użyteczna. „Podróż dookoła świata” – brzmi epicko, prawda? Tyle że ogrom tego przedsięwzięcia był tak przytłaczający, że nawet nie wiedziałam, od czego zacząć. Gdzie najpierw? Jak to sfinansować? Ile czasu to zajmie? Mój mózg, widząc takie wyzwanie, natychmiast wrzucał tryb „ignoruj” i proponował zamiast tego obejrzenie kolejnego odcinka serialu. „Nauczyć się hiszpańskiego” – super, ale co to w praktyce znaczy? Umieć zamówić kawę czy płynnie dyskutować o polityce z mieszkańcami Madrytu? Brak precyzji to cichy zabójca marzeń.
Podstawowy błąd polegał na tym, że stworzyłam listę życzeń, a nie listę celów. Wrzucałam na papier wielkie, nieokreślone idee, zapominając, że każde wielkie osiągnięcie składa się z setek małych kroków. Brakowało mi konkretów, brakowało mniejszych, łatwiejszych do osiągnięcia punktów, które dałyby mi satysfakcję i motywację do dalszego działania. Cała ta pierwsza lista była jednym wielkim pomnikiem prokrastynacji. Pięknym, ale zupełnie bezużytecznym. Patrzenie na nią wywoływało jedynie poczucie winy, że nic z nią nie robię. Postanowiłam więc podejść do tematu inaczej, bardziej metodycznie, ale bez utraty całej frajdy.
Anatomia dobrej bucket list – czyli jak to zrobić z głową
Po klęsce pierwszego notatnika przyszedł czas na drugie, bardziej przemyślane podejście. Uznałam, że warto stworzyć własną listę w sposób, który będzie mnie wspierał, a nie przytłaczał. Oto kilka zasad, które wypracowałam na własnych błędach i które sprawdziły się u mnie doskonale.
Po pierwsze, porzuć presję bycia oryginalnym. Twoja bucket list to nie konkurs na najbardziej szalone pomysły. Jeśli marzy Ci się zobaczyć wieżę Eiffla, choć były tam już miliony ludzi, wpisz to. Jeżeli Twoim największym pragnieniem jest nauczyć się grać na ukulele prostej piosenki, a nie zdobyć Mount Everest, to jest to równie ważne. To Twoje życie i Twoje pragnienia. Zero porównywania się do instagramowych podróżników, którzy co tydzień zdobywają inny szczyt. Skup się na tym, co autentycznie sprawi Ci radość. U mnie na liście obok „zobaczyć zorzę polarną” widnieje „nauczyć się robić idealne ciasto na pizzę”. I wiesz co? Obydwa punkty są tak samo ważne.
Po drugie, konkret, konkret i jeszcze raz konkret. Zamiast „więcej podróżować”, spróbuj określić, dokąd i dlaczego. „Spędzić weekend w Pradze, jedząc trdelnik i spacerując po Moście Karola” to już coś, z czym można pracować. To punkt, który da się zaplanować. Zamiast „nauczyć się gotować”, może „opanować do perfekcji pięć dań kuchni włoskiej”? Dzięki temu wiesz, co dokładnie masz zrobić, a odhaczenie takiego punktu jest jednoznaczne. Mój ogólny punkt „podróż dookoła świata” rozbiłam na konkretne miejsca, które faktycznie chcę zobaczyć. Wylądowały tam więc Nowa Zelandia, Portugalia i Machu Picchu. Każde jako osobna pozycja, osobne małe zwycięstwo do zdobycia.
Po trzecie, zrób miks. Twoja lista powinna zawierać małe i duże marzenia. Wielkie, życiowe cele, takie jak zdobyć Kilimandżaro czy zbudować dom, są świetne jako długoterminowa motywacja, jako gwiazda polarna, która nadaje kierunek Twoim działaniom. Jednak potrzebujesz też mniejszych, łatwiejszych do zrealizowania punktów. Czegoś, co możesz odhaczyć w najbliższy weekend lub w ciągu miesiąca. „Przeczytać książkę, która ma ponad 500 stron”, „odwiedzić muzeum w swoim mieście, w którym nigdy nie byłeś”, „zrobić całonocny maraton ulubionych filmów z dzieciństwa”. Takie drobne sukcesy dają niesamowitego kopa energetycznego. Udowadniają, że potrafisz realizować swoje plany, i budują pewność siebie, która jest niezbędna, by zmierzyć się z większymi wyzwaniami.
Skąd brać pomysły, gdy w głowie masz tylko szum?
Czasem największym wyzwaniem jest samo odpowiedzieć sobie na pytanie, czego tak naprawdę chcemy. Jeżeli siadasz nad pustą kartką i czujesz pustkę, to całkowicie normalne. Lata wbijania nam do głowy, co „powinniśmy” robić i kim „powinniśmy” być, skutecznie zagłuszają nasz wewnętrzny głos. Jest jednak kilka sposobów, by go odnaleźć.
Zacznij od podróży w czasie do swojego dzieciństwa. O czym marzyłeś jako kilkulatek? Co Cię fascynowało? Może chciałeś zostać astronomem? Wpisz na listę „pojechać w Bieszczady i obserwować deszcz meteorytów”. Może fascynowały Cię opowieści o skarbach? Wpisz „spróbować poszukiwań z wykrywaczem metalu”. Jako dziecko marzyłam, żeby zbudować domek na drzewie. Dziś wiem, że moje zdolności manualne są bliskie zeru, ale na mojej liście znalazł się punkt „spędzić noc w profesjonalnym domku na drzewie do wynajęcia”. Dziecięce marzenia są często najczystszą i najbardziej autentyczną wersją naszych pragnień.
Zadaj sobie pytanie: „Co bym zrobił, gdyby pieniądze i czas nie grały roli?”. Daj się ponieść fantazji. Bez ograniczeń, bez cenzury. Polecieć w kosmos? Zobaczyć wszystkie stolice Europy? Zamieszkać na rok we Włoszech i nauczyć się robić makaron od prawdziwej włoskiej nonny? Zapisz wszystko, co przyjdzie Ci do głowy, nawet najbardziej absurdalne pomysły. Potem, patrząc na tę listę, możesz znaleźć esencję tego, co jest dla Ciebie ważne. Może nie polecisz w kosmos, ale zorganizujesz sobie wieczór z teleskopem i dobrą książką o astronomii? Może nie zamieszkasz we Włoszech na rok, ale zapiszesz się na intensywny kurs kulinarny?
Szukaj inspiracji na zewnątrz, ale z głową. Oglądaj filmy dokumentalne, czytaj biografie, przeglądaj blogi podróżnicze. Nie chodzi o to, by kopiować czyjeś życie, ale by otworzyć się na nowe możliwości, o których wcześniej nie pomyślałeś. Może nigdy nie przyszło Ci do głowy, że chcesz spróbować nurkowania, dopóki nie zobaczyłeś filmu o Wielkiej Rafie Koralowej. Albo że Twoim marzeniem jest przejście szlaku Camino de Santiago, po przeczytaniu poruszającego reportażu. Inspiracje są wszędzie, trzeba tylko mieć otwarte oczy i serce.
Twoja lista żyje – czyli jak nie dać jej umrzeć na papierze
Najważniejsza lekcja, jaką wyniosłam: lista marzeń to nie jest dokument wykuty w kamieniu. To żywy organizm, który powinien ewoluować razem z Tobą. Dlatego kluczowe jest, aby regularnie do niej wracać. Przynajmniej raz na kilka miesięcy usiądź ze swoim notatnikiem i przeczytaj wszystko na głos. Zadaj sobie pytanie, czy określone punkty wciąż są dla Ciebie aktualne. Ja kiedyś wpisałam na listę „pojechać do Nowego Jorku„. Było to jedno z moich wielkich podróżniczych marzeń. Udało mi się je zrealizować i… okazało się, że wielkie, zatłoczone miasta w ogóle mnie nie kręcą. Owszem, zobaczyłam wszystko, co chciałam, ale wróciłam z przekonaniem, że wolę ciszę i naturę. W rezultacie z mojej listy zniknęło Tokio, a pojawiło się więcej parków narodowych.
Dlatego regularnie ją aktualizuj. Skreślaj to, co przestało być Twoje. Dopisywać nowe pomysły, które pojawiły się po drodze. Nie bój się zmieniać zdania. To dowód, że się rozwijasz i lepiej poznajesz siebie. Ta elastyczność jest kluczowa, by lista pozostała Twoim sprzymierzeńcem.
Niezwykle motywującym nawykiem jest prowadzenie równolegle drugiej listy – listy spełnionych marzeń. Za każdym razem, gdy uda Ci się coś zrealizować, nie tylko odhacz to na głównej liście. Przepisz określony punkt do osobnego notatnika lub na osobną stronę. Gdy przyjdzie gorszy dzień, poczucie stagnacji czy zwątpienie, otwarcie takiej listy działa lepiej niż jakikolwiek mówca motywacyjny. Widzisz czarno na białym, ile już osiągnąłeś. „Nauczyłem się żonglować”, „upiekłem chleb na zakwasie”, „przejechałem 200 km na rowerze jednego dnia”, „zobaczyłem na żywo spektakl w Operze Narodowej”. Te małe i duże sukcesy przypominają, że jesteś sprawczy i potrafisz realizować swoje zamierzenia.
Mroczna strona listy marzeń – jak uniknąć paraliżu i poczucia winy
Każde narzędzie może być użyte niewłaściwie. Tak samo jest z bucket lists. Czasami, zamiast motywować, lista może stać się źródłem presji. Patrzysz na swoje sto ambitnych punktów i jedyne, co czujesz, to przytłoczenie. „Kiedy ja mam to wszystko zrobić?”. Aby tego uniknąć, warto pamiętać o kilku rzeczach.
Po pierwsze, proces jest równie ważny, co cel. Sama droga do realizacji marzenia może być niesamowitą przygodą. Planowanie podróży do Portugalii, szukanie biletów, czytanie przewodników – to już jest część podróży. Oszczędzanie na skok ze spadochronem i obserwowanie, jak rośnie suma na koncie, daje ogromną satysfakcję. Ciesz się małymi krokami, a nie tylko wielkim finałem.
Po drugie, nie musisz robić wszystkiego naraz. Wybierz jeden, może dwa punkty z listy na najbliższy kwartał lub półrocze i skup na nich swoją energię. Rozbij je na mniejsze, zarządzalne zadania. Zamiast patrzeć na górę lodową marzenia o zdobyciu Machu Picchu, skup się na pierwszym kroku: „sprawdzić ceny biletów lotniczych do Peru”. Potem „założyć konto oszczędnościowe na podróż”. Małe, konkretne zadania są mniej przerażające i łatwiej się za nie zabrać.
I wreszcie, daj sobie luz. Będą okresy, kiedy życie rzuci Ci pod nogi tyle kłód, że ostatnią rzeczą, o jakiej będziesz myśleć, będzie nauka salsy czy wolontariat w schronisku. I to jest w porządku. Lista marzeń ma Ci służyć, a nie być kolejnym biczem, którym będziesz się smagać. Czasami trzeba ją odłożyć na bok, zająć się bieżącymi sprawami, a wrócić do niej, gdy znowu złapiesz oddech. Nic się nie stanie, jeśli jakaś pozycja poczeka na realizację rok czy dwa dłużej, niż pierwotnie zakładałeś.
A co już udało mi się zrealizować?
Ktoś mógłby pomyśleć, że tworzenie list to sztuka dla sztuki. Jednak nic bardziej mylnego. Gdybym nie spisała pewnych rzeczy, pewnie do dziś bym o nich tylko myślała. Dzięki mojej liście nauczyłam się podstaw fotografii i zrobiłam zdjęcia drogi mlecznej w Bieszczadach. Zaliczyłam weekend w Wenecji poza sezonem, co było absolutnie magiczne. Marzyłam o skoku ze spadochronem, chociaż mam lęk wysokości – uczucie, gdy już jesteś po, jest nie do opisania. Opanowałam sztukę robienia sushi, co regularnie wywołuje zachwyt u znajomych. I zrealizowałam jedno z podróżniczych marzeń – zobaczyłam na żywo lodowiec w Norwegii. Czy bez listy bym to zrobiła? Może część tak, ale jestem przekonana, że nie z taką determinacją. Większość rzeczy z listy udało się właśnie dlatego, że były zapisane i regularnie do nich wracałam.
Tworzenie listy marzeń to nie wyścig. To intymna, osobista podróż w głąb siebie. To narzędzie do odkrywania, co tak naprawdę sprawia, że Twoje oczy błyszczą. Czasami największą wartością nie jest odhaczenie kolejnego punktu, ale sam proces zastanawiania się, co na niej umieścić. Bo to właśnie wtedy poznajesz siebie najlepiej. Więc weź notatnik, zaparz sobie ulubioną herbatę i zacznij swoją przygodę. A jeśli kiedyś spotkamy się na szlaku w drodze do Machu Picchu albo na kursie garncarstwa, będzie mi bardzo miło. Trzymam kciuki i życzę Ci powodzenia w realizacji Twoich najbardziej szalonych planów.
